Wczoraj, po raz pierwszy od trzech miesięcy, miałam wolną od pracy niedzielę. I plan najambitniejszy z możliwych – wyspać się, a potem nie ruszać się z łóżka, pić kawę, jeść croissanty, czytać i oglądać to, na co mam tylko ochotę. Ale wiadomo jak to z planami bywa 😉 Zrealizowałam wprawdzie bez problemu punkt pierwszy i drugi, ale gdy tylko do sypialni przedostały się pierwsze promienie słońca, wyskoczyłam z łóżka, wpakowałam się do pociągu i pojechałam do Paryża.
Pogoda, jak na listopad, niczego sobie: 20°C. Najpierw pojechałam na Mszę św. do polskiego kościoła, gdzie nabyłam także mój ulubiony polski magazyn. Tym, którzy nie wiedzą o co chodzi, śpieszę wyjaśnić, że na dziedzińcu przykościelnym w niedzielę można zakupić niemalże wszystko co polskie, a czego nie ma we Francji. Nie wiem jak inne emigrantki, ale mi w codziennym życiu na emigracji brakuje najbardziej polskiej prasy. A wiadomo, że Internet to nie to samo. Osobiście jestem uzależniona od dotyku papieru kredowego i zapachu farby drukarskiej i jakoś nie zamierzam się na to leczyć. Kiedy którejś niedzieli odkryłam więc, że mogę tu kupować swój ulubiony miesięcznik – byłam wniebowzięta. Za taki rarytas na emigracji jestem w stanie zapłacić nawet niemalże dwukrotność normalnej ceny.
Usatysfakcjonowana wizją kilku dni urlopu z ulubioną lekturą przy kawie, udałam się do Ogrodów Tuileries, które znajdują się nieopodal kościoła. Samo serce Paryża. Jest to jeden z najbardziej znanych paryskich ogrodów, usytuowany pomiędzy Luwrem, placem Concorde i Sekwaną, który upodobali sobie paryżanie w sposób szczególny. Zawsze jest tu sporo osób. Wczoraj, w taką fantastyczną pogodę – tym bardziej. Porozkładani na słynnych zielonych krzesełkach, które stały się pewnego rodzaju symbolem tego miejsca, na ławeczkach, pod posągami mitycznych bogów, w ogródkach kawiarnianych. Na rowerach, z psami, z aparatami fotograficznymi, z książką lub kawą w dłoni. Z zamkniętymi oczami i twarzami wystawionymi ku słońcu. Dzieci z uciechą brodziły w liściach lub puszczały statki na wodzie. Słońce zdawało się ożywiać wszelkie przejawy natury. Liście żółciły się na gałęziach, a gołębie, mewy i dzikie kaczki gruchały, skrzeczały i kwakały latając nad głowami spacerowiczów i relaksujących się paryżan. Zresztą popatrzcie sami. Taki listopad to ja lubię!
I jeszcze kilka ujęć z ulic Paryża…