Życie w cieniu tęsknoty. Trzy lata później…

Trzy lata temu, obolała wewnętrznie po powrocie z Polski, napisałam na blogu tekst, który jak dotąd najbardziej Was poruszył. O emigracji, o życiu w cieniu tęsknoty. O rozdarciu pomiędzy Polską i Francją. O dokonywaniu trudnych wyborów. O tym, że zawsze gdzieś nas nie ma…
Co myślę po tych kilku kolejnych latach na emigracji? Czy zgadzam się z tamtą Moniką? Czy coś się zmieniło w moim postrzeganiu życia na emigracji?

Z pewnością wydarzyło się bardzo dużo. Trzy lata, choć zleciały jak w okamgnieniu, to jednak kawał czasu. Pewne jest jedno, nadal mieszkam we Francji i nadal jestem emigrantką. Taki jest mój wybór na ten moment. Taki jest nasz wybór, bo nie jestem tu sama i to ma kluczowe znaczenie.

Dziś jednak jestem już w innym punkcie i momencie życia.

Przybyło kilka lat w metryce, co nie oszukujmy się, po 30-tce w kwestiach zawodowych jest nie bez znaczenia 😉 Jesteśmy po ślubie, a to oznacza, a przynajmniej powinno ;), że idziemy oboje w tę samą stronę. Przekładając na język emigracji – w to samo miejsce. Za nami wiele doświadczeń, kolejnych zmagań i chwil zwątpienia. Ale też wiele, a chyba jeszcze więcej dobrego – spełnionych marzeń, wspaniałych podróży, zwycięskich wyzwań i momentów dobrej codzienności.


Za mną mnóstwo kryzysów.
Małych, przejściowych i takich, które rano doprowadzały mnie na skraj rozpaczy. Różnica jest taka, że mam dziś świadomość, że będą one przychodzić i odchodzić. Kryzysy są jak fale – czasami przypływają znienacka, innym razem czujesz, że nadchodzą, ale jesteś spokojna, bo Wiesz, że prędzej czy później i tak odpłyną.

Najważniejszym odkryciem tych lat na emigracji było dla mnie uświadomienie sobie, że te kryzysy są ok. Że to normalne. Że to spotyka każdego z nas – każdego emigranta.

Dałam sobie pozwolenie na bycie słabą, tęskniącą, zalęknioną, nie rozumiejącą gościa w telefonie, dziennikarza we francuskiej TV, dukającą do przechodnia i doradcy w urzędzie, wkurzoną na strajki, przerażoną rozmową o pracę i zagubioną w podmiejskiej komunikacji nieznanego miasta.

Dałam sobie prawo do tego, że nie rozumiem, że nie umiem, że się boję, że się denerwuję i że coś, co zachwyca innych, mi się wcale nie podoba.

Dałam sobie prawo do tego, że fakt, że jestem tu już kilka lat, nie musi oznaczać, że biegle znam język. Nie musi oznaczać, że mam świetną pracę. Nie musi oznaczać, że wszystko bezkrytycznie przyjmuję i wszystkim się zachwycam. Dotarło do mnie, że moje frustracje wynikają z pierwotnego założenia, że jak już tu przyjadę, to szybko nauczę się francuskiego i znajdę fantastyczną, satysfakcjonującą pracę. Nie rób sobie tego dziewczyno! – chciałabym krzyknąć dziś do tamtej Moniki, którą byłam. Nic nie jest oczywiste. Nic nie musisz. Każdy ma swoją własną drogę. Własne tempo.

My emigrantki stawiamy sobie zazwyczaj bardzo wysoką poprzeczkę. Jesteśmy ambitne, mamy swoje cele, marzenia i oczekiwania. Zapominamy, że na emigracji musimy włożyć w codzienne życie dużo więcej wysiłku, niż gdybyśmy mieszkały w Polsce. Za granicą czeka nas wiele wyzwań, z którymi nigdy nie musiałybyśmy się zmagać żyjąc w kraju ojczystym.

Codzienne, błahe sprawy tutaj nabierają innych rozmiarów. To, co jest dla nas normą w Polsce, tu w odmiennej kulturze przestaje nią być. A my byśmy chciały od razu, jak najszybciej, wszystko wiedzieć, umieć, rozumieć, czuć się dobrze, awansować… Nie doceniamy swoich małych kroków, które stawiamy każdego dnia. Progresu, który nie dzieje się przy wystrzale fajerwerków, ale w codziennym, mozolnym trudzie, pokonywaniu bariery językowej, uczeniu się i robieniu błędów, czasami cofaniu, które ostatecznie prowadzi do zrozumienia i sukcesu. Trudno jest wtedy docenić siebie i poklepać po pleckach. A trzeba! Bo mamy ku temu mnóstwo powodów! Naprawdę! Każdego dnia!

Gdybym wiedziała to 3 lata temu, może bym się tak nie spinała. Nie godziła na marną płacę. Nie godziła na pracę we wszystkie święta i weekendy. Nie brała do siebie tego, że nie rozumiem rozwydrzonego 4-latka. Może byłabym spokojniejsza. Pozwalała sobie na więcej błędów. Na częstsze wychodzenie z domu. Opuszczanie strefy komfortu. Zagadywanie Francuzów. Próbowanie nowych rzeczy. Aplikowanie nawet tam, gdzie szans nie widziałam. Dziś gdybam na potrzeby tego tekstu, ale to gdybanie tak naprawdę na nic się zdaje. Bo nie chodzi o to, żeby czegoś żałować. Każdy ma do przejścia swoją drogę. Widocznie ja miałam przejść taką drogę, jaką przeszłam.

Drugą ważną rzeczą, jaką nauczyły mnie kryzysy na emigracji, to nie działać pochopnie. W emocjach. Gdybym nie słuchała tego wewnętrznego głosu, wróciłabym do Polski już ze sto razy. Niekoniecznie w dobrym momencie. I niekoniecznie to byłby dobry wybór na tamten czas.

Za mną sporo wyzwań zawodowych, które przyniosły różne doświadczenia, pieniądze, ale zazwyczaj nie dały spełnienia. Dziś mogłabym o tym napisać książkę, ale emigracja nauczyła mnie przede wszystkim dwóch istotnych rzeczy. Pokory, czyli zgody na to, co było i na to, co mogę w danym momencie zrobić, oraz umiejętnej weryfikacji tego, co mi kompletnie nie służy. Musiałam kilka razy porządnie dostać w kość, żeby podjąć wreszcie wewnętrzną decyzję, że na więcej już się nie zgodzę i że będzie to z pożytkiem nie tylko dla mnie, ale i dla innych. Przyrzekłam sobie pamiętać o tym już do końca życia. Większość moich kryzysów na emigracji wynikała właśnie z braku spełnienia zawodowego. Nauczyłam się traktować je jako lekcję pokory, ale i cenne życiowe doświadczenie. Nikt przecież nie powiedział, że będzie łatwo. Nikt nie obiecał, że będę miała tu pracę swoich marzeń. Emigracja tak nie działa. Ba, życie tak nie działa. W momencie, kiedy sobie to uświadomiłam, spadło 1000 kg z moich pleców. Serio.

Po tych kilku latach, a szczególnie po doświadczeniach związanych z organizacją ślubu w Polce, doceniam w dwójnasób to, jakie możliwości daje mi emigracja. Czerpanie z bogactwa dwóch odmiennych kultur i wybieranie tego, co mi w nich najbardziej odpowiada, to wielki przywilej. Wielka szansa. Możliwość wyboru. Każda z tych kultur ma wiele do zaoferowania, a ja swoje życie mogę wypełniać tym, co w moim przekonaniu najbardziej mi się podoba i najlepiej odpowiada. Gotuję potrawy polskie i francuskie. Nasz ślub był polski, ale z akcentami francuskimi. Miałam okazję być w Paryżu na targach ślubnych i czerpać inspiracje, ale sukienkę uszyłam w Polsce. Na co dzień robię zakupy we francuskich sklepach, ale z Polski przywożę na zapas mnóstwo ulubionych produktów i kosmetyków. Lubię oglądać francuskie reportaże w TV i kocham czytać polskie magazyny. Lubię francuską muzykę, ale słucham też polskiego radia. Uwielbiam francuskie pieczywo ze słonym masłem i kiszonym ogórkiem mojej Mamy. Lubię jeździć do Polski, ale kocham też podróżować i odkrywać Francję. Mogłabym tak mnożyć przykłady bez końca…

Przeżyliśmy dwie piękne przyjaźnie na emigracji.
Przeżyliśmy ich śluby, zaręczyny, narodziny dzieci i… powroty do Polski. Tak, powroty. To nie było proste. Co ja gadam, to było miażdżąco trudne. Kiedy pierwsi przyjaciele z naszej 6-osobowej paczki wrócili do Polski było ciężko, ale ciągle nie byliśmy sami. Jednak dnia, w którym poszliśmy z szampanem pożegnać tych ostatnich, nie zapomnę nigdy.

Pamiętam tylko ich opustoszałe już mieszkanie, w którym przeżyliśmy tyle pięknych spotkań, a potem zatrzaskującą się windę, moje łzy i naszą drogę powrotną w milczeniu. Nic nie mówiliśmy, ale jestem więcej niż pewna, że czuliśmy to samo. Pomimo świadomości, że są telefony, skype i tanie loty, wiedzieliśmy, że coś ważnego się skończyło. Nie przyjaźń. Ale kawał naszej wspólnej, ważnej historii na emigracji. Do dziś twierdzimy, że ta przyjaźń, która zaczęła się przez zbieg okoliczności i to, że na siebie trafiliśmy, jest prawdziwym prezentem od losu. Prezentem emigracji. Aczkolwiek ja w takich sytuacjach zawsze twierdzę, że nie ma przypadków.

A co z tęsknotą? Za ojczyzną? Za Polską? Za rodziną?
To się nie zmieniło. I pewnie nigdy nie zmieni. Tęsknota jest, czasami ogromna. Czasami jest tylko przebłyskiem w ciągu dnia. Czasami lękiem o bliskich. Ale człowiek potrafi z nią żyć. Potrafi ją oswoić. A czasami wypierać. Każdy znajduje na nią własny sposób. I to też jest ok.

Był taki moment, że wydawało mi się, że czas nic nie zmienia, że coraz bardziej tęsknię i chcę powrotu. Że wcale nie czuję się tu lepiej, bardziej u siebie, że się nigdy nie zadomowię. Ale to nieprawda. To się dzieje powoli, niezauważalnie, w codzienności i w błahych z pozoru sprawach. To się nie dzieje spektakularnie. Kropla drąży skałę.

Z pewnością dziś dużo lepiej sobie radzę z tęsknotą niż te trzy lata temu. Nie żyję nią na co dzień. Ale prawdą jest, że częściej jeżdżę do Polski. Nie zdarzają mi się 8-miesięczne przestoje. Myśl o powrocie do Polski na stałe kołacze się gdzieś tam z tyłu głowy, ale na co dzień skupiam się na życiu tutaj i decyzji, że na razie jednak chcemy żyć we Francji. Ślub był kolejnym przełomowym momentem, kiedy musieliśmy sobie i wielu osobom odpowiedzieć na pytanie, co dalej. Zostajemy czy wracamy. Decyzja póki co wyklarowała się sama. Ale dobrze jest pytać siebie. Trzeba nawet. Zwłaszcza, gdy przychodzą wątpliwości. Żeby być szczęśliwym czy to na emigracji, czy gdziekolwiek indziej, trzeba mieć na co dzień gruntowne przekonanie, że nie robimy nic wbrew sobie, a tylko dla siebie. Że możemy zaufać sobie i swoim decyzjom. Te ostatnie zawsze można zmienić.

Kochane emigrantki! Podzielcie się swoimi refleksjami i doświadczeniami!
Jak radzicie sobie z tym rozdarciem, dylematem wrócić czy zostać, z tęsknotą za ojczyzną?
Czy upływający czas tu coś zmienia?

Podaj swój adres email i otrzymaj darmowy ebook.

Administratorem Twoich danych osobowych podanych w formularzu jest Monika Laskowska-Baszak (emigrantka.eu). Szczegóły związane z przetwarzaniem danych osobowych znajdziesz w Polityce prywatności.

0 comments
6 likes

Related posts

Zostaw komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

O mnie

Paryż miałam w planach co najwyżej na… emeryturę. Ale życie uwielbia płatać figle. Przyjechałam do Paryża z miłości do mężczyzny, a zostałam z miłości do tego kraju. Dziś witam Was na moim lyońskim balkonie, przy stoliku oplecionym zapachem lawendy i z filiżanką aromatycznej kawy w dłoni. To moja prywatna café. Moje codzienne radości i smutki, zachwyty i zmagania z życiem na emigracji, roztrząsane przy małej czarnej. Zapraszam Was w (nie)codzienną podróż po Francji, podczas której Paryż będzie tylko jednym z przystanków.
Czytaj dalej

Newsletter

Podaj swój adres email i otrzymaj darmowy ebook.

Administratorem Twoich danych osobowych podanych w formularzu jest Monika Laskowska-Baszak (emigrantka.eu). Szczegóły związane z przetwarzaniem danych osobowych znajdziesz w Polityce prywatności.

Airbnb – skorzystaj z mojej zniżki!
Najnowsze posty
Najpopularniejsze posty