Postanowione. Co? Że na blogu będę zamieszczać podsumowania poszczególnych miesięcy. Dlaczego? Dlatego, że czas umyka jak szalony. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem… Życie jak w transie… Po co? Po to, by móc przystanąć i przez chwilę spojrzeć wstecz, dostrzegając wszystko to, co się wydarzyło: dobrego, trudnego, pięknego, poruszającego, rozwijającego… Ile kroków w tył, ile w przód. Myślę, że w tym biegu, nieuniknionym chyba, warto się pochylić przez moment nad przeszłością – ucieszyć się, że tyle dobrego się wydarzyło i zaczerpnąć siły i odwagi z podjętych wyzwań, działań i przeżytych trudnych chwil. Wszystko po to, by iść do przodu, bogatsi o doświadczenia i wiedzę – w nowy miesiąc. Zazwyczaj skupiamy się na tym, czego nie mamy, czego nie dostaliśmy, co byśmy chcieli… A to przecież studnia bez dna… Nieskończoność oczekiwań… Może więc lepiej zacząć nowe od docenienia tego, co było?
Zatem, zanim wejdziemy na dobre w grudzień, zapraszam Was na podsumowanie listopada.
Listopad zatrzymał mnie. Bardziej niż kiedykolwiek. Po październiku, w którym byłam do trzewi przejęta i zaangażowana w przeprowadzkę – przyszedł wreszcie czas na to, by usiąść na nowym łóżku z filiżanką kawy i cieszyć się nową przestrzenią do życia. Chwile bezcenne i długo wyczekiwane.
Pierwszy dzień listopada spędziłam na refleksyjnym spacerze po jednym z najpiękniejszych i najstarszych cmentarzy w Paryżu – Père Lachaise. Pogoda była niesamowita – słońce grzało jak w lecie, dywany liści szeleściły pod butami, miejsce sprzyjało zadumie i tęsknocie za bliskimi, którzy odeszli i tymi, którzy żyją, daleko…
Listopad rozpieszczał nas słońcem i temperaturami sięgającymi 20°C. Przy takiej pogodzie nie sposób było usiedzieć w domu. Jedną z pierwszych niedziel miesiąca spędziłam na fantastycznym spacerze po jednym z najpiękniejszych paryskich ogrodów, a jesienny Paryż, cudownie skąpany w słońcu i uśmiechach tarzających się w liściach dzieciaków i popijających kawę Paryżan, oblegających tarasy kawiarni, udało mi się uchwycić na zdjęciach, do których z przyjemnością powracam.
Po intensywnym czasie w pracy, dostałam też kilka dni zasłużonego wolnego. Spędziłam ten czas na długich porankach w łóżku, przy dobrej kawie, na nadrabianiu zaległości czytelniczych i błogim nicnierobieniu. Podczas urlopu „padłam także ofiarą” niespodzianki zgotowanej przez Muszkietera, który wywiózł mnie w przeurocze miejsce ze średniowiecznym i artystycznym duchem – Gerberoy. Spędziliśmy tam cudowne popołudnie, spacerując krętymi uliczkami, w magicznej ciszy, zaglądając w okna niskich domów z bajecznie kolorowymi fasadami. Gorąco polecam Wam to miejsce na jednodniowy wypad poza Paryż, to jedynie godzinka drogi samochodem.
Kilka dni później dostałam urlop przymusowy. Nadszedł piątek 13 listopada, który choć nie jestem przesądna, od rana był dla mnie nieznośny, dlatego, wracając z pracy, cieszyłam się, że pomału się kończył. Ale koniec miał być inny. W ten piątkowy wieczór, który spędziłam na beztroskim oglądaniu meczu z ukochanym, świat się zatrzymał. W ubiegły piątek, dokładnie trzy tygodnie po zamachach, otwarto pierwszą restaurację, która stała się celem ataków terrorystów. Wszyscy mówią, że trzeba żyć dalej. Ja też. Ale… patrząc na portrety ofiar: uśmiechniętych, młodych, pięknych i wykształconych ludzi, w domu, w metrze, w drodze do pracy, wpatrując się w twarze przechodniów, zadaję sobie ciągle pytania, na które nie znajduję odpowiedzi. Po atakach na „Charlie Hebdo” mogłam współczuć i smucić się, ostatecznie jednak myśląc, że nie dotyczy to ani mnie, ani moich bliskich. Po 13 listopada wiem już, jak bardzo mnie to dotyczy. Strach stał się naturalnym elementem życia. Bo żyć przecież dalej trzeba.
Zamachy terrorystyczne zatrzymały mnie w domu na kilka dni. Przymusowo. Ataki miały miejsce blisko mojej pracy i cały budynek został przez francuską policję zamknięty. Wówczas, siedząc w domu, codziennie publikowałam posty na blogu. Ilość emocji i refleksji była tak wielka, że chwilami nie do zniesienia. Potrzebowała uzdrawiającego ujścia i służącego temu – bezpiecznego kanału. Dla mnie takim kanałem od zawsze było pisanie. Dlatego wstawałam rano i pisałam – w emocjach, po emocjach, porządkując w sobie to, czego tak naprawdę rozumem objąć się nie da. A potem przyszedł dzień, kiedy wróciłam do pracy i paryskiego życia, które musiało toczyć się dalej. Życie jednak zdawało się mieć dwie płaszczyzny. W dzień oblężenia budynku, w którym przebywali zamachowcy, w momencie, gdy trwała tam strzelanina, na mój podparyski peron podjechał impresjonistyczny pociąg z pięknymi, artystycznymi wnętrzami. Wówczas dostrzegłam w pełni cezurę czasu, jaka dokonała się wraz z zamachami w ten tragiczny piątek 13 listopada…
Końcówka miesiąca, jak na miesiąc listopad przystało, to czas radzenia sobie z jesienną chandrą. O swoim sposobie popełniłam wpis pod samą Wieżą Eiffla 😉 W listopadzie pojawił się także wpis o tym, jak francuskie koleje dbają o dobry nastrój pasażerów. Patrząc na statystyki, muszę powiedzieć, że cieszył się on sporą popularnością.
W listopadzie działo się też sporo na fanpage’u Przystanku, gdzie zgromadziliśmy się w liczbie pierwszych stu osób, za co Wam gorąco dziękuję. Jeśli już o liczbach mowa, to muszę przyznać, że w listopadzie popełniłam rekordową, jak dotąd, liczbę postów 😉 Kto policzy? 😉
Sama strona bloga została również nieco odświeżona, a wpisy uporządkowane i skatalogowane w odpowiednich zakładkach. Ale możecie być pewni, że to jeszcze nie koniec zmian. Wszystko po to, by ułatwić Wam poruszanie się po Przystanku i by łatwiej Wam było dotrzeć do interesujących Was treści. Na Przystanku pojawił się także przycisk Bloglovin – platformy, dzięki której możecie śledzić mojego i inne blogi na bieżąco.
Uff, działo się w listopadzie jak widać po długości posta, przed nami grudzień – miesiąc wyjątkowy, świąteczny. Mam nadzieję, że wiele dobrego nam przyniesie, czego Wam i sobie życzę!